Cena przetrwania

Milo był przerażony. Pot skraplał mu się po skroniach, a serce łomotało w piersi. Zastanawiał się, czy uciekłby, gdyby nie spokój i opanowanie jego towarzyszy. Chociaż miał wrażenie, jakby upłynęła już cała godzina, ich czwórka od zaledwie kilku minut kryła się w zaroślach na granicy lasu. Przed nimi roztaczała się nieduża polana, na której stała samotna, pokryta słomą chałupa z zagrodą i niedużym ogródkiem. To co ich zaniepokoiło, to piątka koni uwiązana przed obejściem i trup leżący u drzwi.

– Możemy ich obejść. Przez las. Pójść w swoją stronę – wyszeptał Milo i wytarł spocone dłonie o spodnie.

Przed dwoma dniami, gdy śmierć spoglądała mu w oczy, był spokojny i pogodzony z losem. Teraz było inaczej, miał wybór i chociaż się tego wstydził, czuł strach.

– Pamiętasz, jak wczoraj na noclegu tłumaczyłem ci, że walczymy o wolność i  przetrwanie? – młody elf mówił bardzo cicho, ale Milo słyszał jego słowa tak wyraźnie, jakby rozbrzmiewały w jego własnej głowie. – To była lekcja pierwsza. Teraz czas na drugą. Wolność i przetrwanie mają swoją cenę, Milo. A ceną tą przeważnie jest krew.

Elf uśmiechnął się wesoło, nie odrywając wzroku od obejścia. Stojąca przy jego ramieniu czarnowłosa elfka spojrzała na niego kątem oka.

– Wychodzą! – zabrzęczał krępy krasnolud, zaciskając mocniej dłonie na trzonku młota.

Z chaty wyszło ich pięciu. Sądząc po wyglądzie zwykli bandyci lub dezerterzy. Usul ucieszył się na ten widok. Wiedział, że z regularnym wojskiem mogliby mieć problem.

– Tryggvi – Spojrzał szybko na krasnoluda. – Widzisz tego wielkiego, łysego draba? Tego co tak głupio rechocze.

– Jest mój – odparł chrapliwie krasnolud i w mgnieniu oka zniknął w zaroślach.

– Usulu, Andeith… Ja nie umiem walczyć – wyszeptał przestraszony niziołek.

Elf przykucnął przy nim i uspokajająco położył mu dłoń na ramieniu.

– Zaczekaj tu na nas, a jeśli… Jeśli nie wrócimy uciekaj, Milo.

Elfka założyła na ramię tarczę i dobyła bułata.

– Jestem gotowa – rzekła spokojnie.

Usul zacisnął mocniej dłonie na dobytych już broniach. Wyszli oboje na polanę, idąc prosto w stronę niskiej chałupy, przed którą stała szajka bandytów. Już z daleka zobaczyli poruszenie wśród ludzi. Głośne śmiechy ucichły, a twarze zbirów zwróciły się w ich stronę.

– Patrzcie kogo niesie, chłopy! Chyba się jeszcze dziś pobawimy! – krzyknął jeden z dezerterów.

Jego kompani dobyli broni. Najwyższy z nich był zupełnie łysy i trzymał się z tyłu. Klepał spokojnie obuchem topora o otwartą dłoń.

– Hejże! Elfkę pierwszy biorę! – zawołał, wskazując na Andeith. – Łapy precz od niej, aż pozwolę, hałastra!

Nie mógł widzieć, jak Tryggvi wbiega po drabinie z tyłu chałupy na słomiany dach. Nie mógł też wiedzieć, że za jego plecami krasnolud cały czas obserwował go, ściskając w dłoniach swój dwuręczny młot. Usłyszał za to ochrypły, krasnoludzki ryk, gdy zdobiona głowica tego młota popędziła w stronę jego głowy. Zdążył jedynie odwrócić się i spojrzeć, jak skacząca z dachu krępa postać rozbija mu twarz na miazgę. Pozostali bandyci odwrócili się natychmiast w stronę krasnoluda. Elfy tylko na to czekały.

Rzuciły się pędem i w kilku skokach dopadły swoich ofiar. Andeith w biegu cięła bułatem stojącego po lewej chłystka. Trafiła w szyję. Krew natychmiast trysnęła z otwartej tętnicy. Na tego z prawej wpadła z rozpędem, biorąc go na tarczę. Zbir zasłonił się rękoma, ale impet i tak odrzucił go do tyłu. Jeszcze nim upadł, ostrze bułata zostawiło mu krwawą pręgę na plecach.

Usul doskoczył do pozostałej dwójki. Pierwszego ciał z lewej ręki od góry, ale jego pałasz uderzył w przygotowaną do bloku broń. Elf spodziewał się tego. Natychmiast poprawił trzymanym w prawym ręku nadziakiem, który aż po trzonek wbił się w ucho człowieka.

Ostatni z szajki rzucił się do ucieczki, ale krasnoludzki młot chlasnął go od tyłu po nogach. Zbir zawył głośno i upadł na ziemię, a Tryggvi zaraz poprawił kolejnym ciosem.

– To chyba wszyscy – powiedziała melodyjnym głosem Andeith. Wytarła zakrwawione ostrze bułata o pierś zabitego człowieka.

Milo dobiegł do nich pędem, nie mogąc złapać oddechu. Sapał ciężko, stojąc pośród ciał, wsparty rękoma o kolana.

– Udało wam się! – powiedział, rozglądając się z uśmiechem. – Zabiliście ich!

W tej chwili cała czwórka obejrzała się na chałupę, z której rozbrzmiał głośny płacz. Poznali od razu, że to płacz niemowlęcia. Weszli do środka, mijając leżące u drzwi ciało mężczyzny, które dostrzegli już wcześniej z lasu. W środku było duszno, pachniało krwią. W kącie leżała kobieta, z której poderżniętego gardła zdążyła już wyrosnąć spora kałuża. Na środku izby płakało niemowlę. Tuliła je do siebie dziewczynka, najwyżej trzynastoletnia, ubrana w strzępy podartej sukienki.

Elfy podeszły do niej bliżej. Dostrzegły krew cieknącą po jej nogach. Mała skuliła się i zasłoniła kwilące niemowlę własnym ciałem.

– Tfu! – Tryggvi splunął w kąt izby, zarzucił sobie młot na ramię i ruszył w stronę drzwi. Wychodząc poklepał stojącego z tyłu niziołka, by udał się razem z nim na zewnątrz.

Milo jednak został. Czuł, że musi zostać.

Usul wpatrywał się w leżących u jego stóp dh’oine. Zacisnął mocniej dłonie na rękojeściach broni, z których wciąż kapała jeszcze ludzka krew.

***

Długo wędrowali w milczeniu, przedzierając się przez las. Woleli unikać traktów. Drzewa zapewniały im bezpieczeństwo. Milo powstrzymywał się długo, w końcu jednak nie wytrzymał i zadał nurtujące go pytanie.

– Usulu… Tam w chałupie… Ja myślałem…

Elf zatrzymał się nagle i odwrócił w stronę niziołka.

– Niech to będzie lekcja trzecia, Milo. Czasem… – Elf zastanowił się chwilę i zerknął na uśmiechającą się do niego elfkę. – Czasem cena jest po prostu zbyt wysoka.