Ogień nienawiści

Chociaż gryzący dym szczypał go w oczy, a z rozbitego nosa wciąż kapała krew, Milo Ansbach nie odrywał spojrzenia od płonącego zajazdu. Patrzył poprzez łzy, jak ogień trawi jego wymarzony zakątek i obraca w popiół miejsce, z którym wiązał wszystkie swoje plany na przyszłość.

Piętnaście lat… –­ pomyślał Milo. – Piętnaście lat ciężkiej pracy i oszczędzania, by odłożyć na swój własny zajazd, a teraz wszystko przepadło.

Z rozmyślań wybudził go potężny kopniak w plecy, który obalił niziołka na ręce i kolana.

– Patrzcie go, karzełka! Zajazdu mu się zachciało, nieludziowi parszywemu! – Człowiek, który stał za nim był jednym z trójki, która przed dwiema godzinami przybyła do zajazdu na popas.

Milo zdążył się im przyjrzeć, gdy bili go i ograbiali jego dom. Na stojącego za nim otyłego brzydala, wołali Wrzosek. Przy koniach kręcił się i ładował skradziony towar w sakwy chłystek, na którego krzyczeli Młody. Ich herszt, potężnie zbudowany brodacz, szczał właśnie w rosnące przy lesie krzaki i poganiał swoich ludzi.

– Prędzej! Żywo! Nie chce tu całego dnia zmitrężyć!

– Z tym pokurczem co robimy, kapitanie? – Wrzosek kopnął Milo jeszcze raz, tym razem w żebra. Boleśnie.

– Młody! Dawaj sznur! – Kapitan odwrócił się do swoich ludzi i zaczął zasznurowywać rozporek. – Powiesimy go na wysokiej gałęzi! Będzie miał lepszy widok!

Milo usłyszał za plecami rechot swoich oprawców. Jemu jednak do śmiechu nie było. Nadal na klęczkach wpatrywał się w ogień. Nie odwrócił się, by zobaczyć, jak Młody przerzuca sznur przez gałąź i wiąże na nim pętle. Czuł się zupełnie bezradny, ale nie chciał pokazać po sobie strachu.

– Dawaj go tu, Wrzosek! – Chłopak potrząsnął pętlą zachęcająco. – Zobaczymy, jak tańcuje… – urwał nagle i ze zdumieniem spojrzał na zakrwawione ostrze miecza, które właśnie wysunęło się z jego piersi. Jęknął cicho, gdy stojący za nim młody elf, wyszarpnął klingę i kopniakiem obalił go na ziemię.

Wrzosek wytrzeszczył oczy. Wyszarpnął miecz z pochwy i już chciał ruszyć na elfa, gdy nagle Milo schwytał go za nogę i wbił w nią głęboko zęby. Zaskoczony człowiek wrzasnął wściekle z bólu i zamachnął się ostrzem na niziołka. Miecz uderzył jednak głucho o tarczę ciemnowłosej elfki, która nie wiedzieć skąd wyłoniła się jak zjawa. Człowiek nie miał czasu na zdziwienie. Elfka błyskawicznie wyprowadziła cios i kantem tarczy uderzyła go w skroń, obalając nieprzytomnego na ziemię.

– Wiewiórki! – wrzasnął kapitan i sięgnął po zatknięty za pasem topór.

Elfów jednak to nie wystraszyło. Patrzyły spokojnie, jak z lasu tuż za brodaczem wyłania się krępy krasnolud i potężnym ciosem dwuręcznego młota miażdży zbójowi kark.

Wrzosek zaczął odzyskiwać przytomność. Jego skroń pulsowała bólem i powoli docierało do niego, co się stało. Obrócił głowę i zobaczył stojącego przed zajazdem niziołka, nadal wpatrującego się w ogień. Z drugiej strony słyszał rozmawiające ze sobą w nieznanym mu języku elfy. Spróbował obrócić się na brzuch. Myślał, że może zdoła się odczołgać w pobliski las. Nie zdołał, bo ciężki krasnoludzki bucior przygniótł mu pierś do ziemi.

– Usul! Ten tutaj jeszcze dycho! – krzyknął krasnolud.

Młody elf odwrócił się od swojej towarzyszki i podszedł do leżącego na ziemi Wrzoska. Wpatrywał się zimnym wzrokiem w szeroko otwarte oczy człowieka, z których aż biło przerażenie.

– Co z nim robimy? – zapytał krasnolud i wskazał głowicą młota na płonący zajazd. – Takie ładne ognicho aż szkodo zmarnotrawić.

– Co powiesz, Andeith? – elf zwrócił się do stojącej za nim wojowniczki. – Tryggvi chce upiec sobie pieczeń.

– Skończmy z tym, Usulu. Musimy ruszać, mamy zadanie – odparła elfka melodyjnym, cichym głosem. Nie spojrzała nawet na mężczyznę, którego przed chwilą powaliła na ziemię. Jej wzrok nie odrywał się od stojącego przed nią elfa.

– Nim wam przerwaliśmy, szykowaliście zdaje się sznur… – Usul zawiesił głos, a na jego twarzy wyrósł niepokojący uśmiech. – Dobry sznur też szkoda zmarnować.

***

Mila nie interesował poruszany wiatrem wisielec, ani trupy leżące przed zajazdem. Patrzył z rezygnacją, jak ogień trawi całe jego dotychczasowe życie i niszczy wszystkie plany, które wiązał z przyszłością.

Andeith podeszła do niego niemal bezszelestnie. Kucnęła tuż za nim i położyła mu rękę na ramieniu.

– Możesz odbudować swój zajazd, ale im podobni przyjdą i spalą go znowu… – jej głos był spokojny i cichy, Milo jednak słyszał go bardzo wyraźnie, nawet pośród powodowanego pożarem hałasu. – Możesz też odejść, wrócić do miasta i żyć pośród dh’oine, którzy odebrali ci wszystko.

Niziołek odwrócił się powoli i spojrzał w oczy elfki. Były zielone. W bijącym od płomieni blasku lśniły jak szmaragdy. Spoglądał na nią w milczeniu, a Andeith widziała ogień w jego wzroku. Nie był to blask pożaru, ten ogień był zupełnie inny. Widywała taki bardzo często u wojowników Komanda. To był ogień nienawiści.

– Idę z wami – oznajmił Milo po chwili i otarł kapiącą z nosa krew. W jego głosie nie było prośby czy pytania, a wojownicy nie odezwali się nawet słowem. Andeith spojrzała krótko na Usula, a ten zgodnie pokiwał głową.

– To ustalone! – Tryggvi zarzucił sobie zrabowane sakwy na ramię. – Wynośmy się stąd, czekają na nas.

Nim nastał świt, cała czwórka zniknęła pomiędzy drzewami, niczym leśne zjawy, zostawiając za sobą tylko ogień i śmierć.