Porwanie

Tylko głupiec mógł rozpalić ognisko w środku nocy. Tylko głupiec mógł wzniecić ogień tak, że widać go z daleka. Tylko prawdziwy dureń mógł nie zorientować się, że to musiała być pułapka.

Milo był na siebie zły. Zdawał sobie sprawę, że ten błąd może kosztować go życie. Gdy tylko zobaczył ogień, powinien zawrócić i powiadomić pozostałych. Myślał, że wie już dostatecznie wiele, że sobie poradzi.

Dureń! – pomyślał po raz setny, gdy koń do którego uwiązany był powrozem, szarpnął nim gwałtownie.

Zakradł się najciszej, jak umiał. Najostrożniej, jak potrafił. Ale przy ognisku nie było nikogo. Czekali skryci w lesie, w ciemności, z dala od światła. Wiedzieli co robią. Tym się trudnili. Z początku nie wiedział kim są jego prześladowcy. Dopiero o świcie zrozumiał, w jaką kabałę się wpakował. Na ramionach nosili czarno-złoto-czerwone kokardy.

Milo znał ten symbol tylko ze słyszenia – oddziały specjalne królestwa Aedirn, stworzone do polowania na Scoia’tael. Uwinęli się z nim bardzo sprawnie. Związali go, zakneblowali i przerzucili przez siodło, jak worek kartofli. Nie czekali, aż w pobliżu zjawi się więcej Wiewiórek. Odjechali natychmiast. Od długiej jazdy okrutnie bolały go teraz żebra. Dopiero nad ranem zdjęli go i uwiązali na powróz.

– Żwawiej przebieraj tymi nóżkami, malcu. Widziałeś kiedy, jak z ciągniętego za koniem zdziera się skórka? Wierzaj, nie chciałbyś tego uświadczyć.

Człowiek, który ciągnął go za swoim koniem, obrócił się w siodle. Na jego twarzy, pod sumiastym czarnym wąsem, wyrósł okrutny uśmiech.

– A jak myślisz, że nas spowolnisz, że dasz Wiewiórkom czas na ratunek, to się grubo mylisz!

Koń zatrzymał się tak gwałtownie, że powłóczący nogami Milo wpadł na jego zad. Po chwili poczuł tuż przy twarzy chłodny metal ogromnego, najeżonego kolcami korbacza.

– Dowieziemy cię do strażnicy jeszcze przed zmrokiem, choćby ci miały odpaść te pokurczone nóżki, a tam… Tam to już będziesz żałował, że nie zdechłeś tu, na trakcie. – Kolce korbacza przesunęły się powoli po policzku niziołka.

Milo uniósł głowę i splunął na kaftan człowieka. Mierzył w twarz, ale zabrakło mu siły. Mężczyzna targnął konia pod boki i nagłym szarpnięciem powrozu, prawie zwalił niziołka na ziemię.

– Karsor! Nie baw się z tym kurduplem. Będzie na to czas – powiedział jadący za nimi drobnej postury człowiek o szczurzej gębie. Milo słyszał już wcześniej, że wołają na niego Tarwik. Przed nimi jechała kobieta oszpecona paskudną blizną przecinającą policzek. Była ich dowódcą i nazywała się Varissa.

Milo co jakiś czas oglądał się na las otaczający gościniec. Na początku co chwilę wyglądał przyjaciół, ale powoli tracił już nadzieję. Skóra na stopach pozdzierała mu się do krwi. Zaczął nawet w duchu modlić się, żeby ta strażnica była już niedaleko. Żeby to się już skończyło. Konie stanęły nagle i Milo po raz kolejny wybudził się z rozmyślań, wpadając na koński zad. Daleko przed nimi, na horyzoncie, wznosiły się ponad lasem kłęby czarnego dymu.

– Karsor! Tarwik! Skryjcie się, a ja sprawdzę co się dzieje. – Varissa wbiła piety w końskie boki i wyrwała do przodu. Jechała długo i zatrzymała się dopiero przed samą strażnicą.

Wjeżdżać do środka nie zamierzała. Wiedziała, że nie ma już po co. Nad palisadą unosił się czarny dym. Przez otwarta bramę widziała trupy na placu. Komando musiało uderzyć w nocy. Kilku strażników nie zdążyło nawet naciągnąć spodni. Wyglądali, jakby wybiegli z baraku w sam środek krwawej jatki.

Zaklęła paskudnie i zawróciła konia. Nagle dostrzegła, że na trakcie tuż za nią wyrósł jak spod ziemi ciemnowłosy elf. Stał kilkanaście metrów od niej, ubrany w pikowany kaftan i ciemnozielony płaszcz. W obu opuszczonych przy tułowiu dłoniach trzymał zębate pałasze. Varissa rozejrzała się dookoła. Nie widziała nikogo pośród gąszczu drzew, ale wiedziała, że Wiewiórki muszą gdzieś tam się kryć.

Elf uśmiechnął się tylko nieznacznie, gdy dostrzegł jej czujne spojrzenie.

– Czekaliśmy na was. Ten gruby oficer ze strażnicy powiedział nam wszystko, ale miała być was trójka. Gdzie pozostali? – Zapytał spokojnie, nie poruszając się z miejsca.

Varissa zeskoczyła zwinnie z konia. Z kocią gracją dobyła dwóch elfich jataganów z zawieszonych na plecach uprzęży. Nie bała się. Elfy zabiły jej rodzinę, a ją samą boleśnie naznaczyły. Po to przecież wstąpiła do oddziałów specjalnych. Chciała zabijać. I zabiła już bardzo wielu z nich.

– Glaeddyv vort. – Powiedział spokojnie elf, a miecze w jego dłoniach poruszyły się nieznacznie.

– I co? Jeśli ci powiem, puścisz mnie wolno? – Uśmiechnęła się odsłaniając zęby. Szrama biegnąca przez cały lewy policzek rozciągnęła się szpetnie. – Pies cię ganiał, elfie. Idź do diabłów!

Splunęła krótko i rzuciła się na niego. Jej jatagany zaświszczały w powietrzu. Wiedziała, że elfy są szybkie. Walczyła z nimi nie raz i umiała je zabijać, ale ten elf był inny. Walczył zupełnie inaczej. Nie spróbował uniknąć jej pchnięcia tak, jak się tego spodziewała. Odbił je. I zrobił to z taka siłą, że owinięta skórą rękojeść jej miecza zadrżała niebezpiecznie w dłoni. Jego pałasze uderzały raz za razem, zmuszając ją do cofania.

Walczył ryzykownie, nawet nie próbując się bronić. Z łatwością mogłaby sieknąć go w odsłonięte miejsce, ale nie miała jak. Z trudem parowała kolejne ciosy i wiedziała, że gdyby zaryzykowała wypad, kolejne cięcie jego pałasza zakończyłoby walkę.

Zaryzykowała. Krzyżując ostrza, zatrzymała kolejny cios elfa i pochylając ciało, wywinęła się w obrocie. Chciała znaleźć się za jego plecami i ciąć z ukosa, w górę, ale elf był zbyt szybki. Zdołał odbić jeden z jej mieczy. Drugie ostrze tylko zacięło go w ramię.

Spróbowała jeszcze raz. Blok i szybki obrót. Tym razem nie dał się nabrać. Obalił ją kopniakiem, gdy tylko odwróciła się do niego plecami. Upadła z jękiem na twarz. Bronie wypadły jej z rąk. Gdy przewróciła się na plecy zobaczyła, że elf stoi tuż nad nią. Przystawił miecz do jej gardła.

– Gdzie oni są? – zapytał zimnym głosem.

Zacisnęła mocno szczęki. Nie bała się śmierci. Wiedziała na co się pisze, gdy zawiązała na ramieniu kokardę.

– Kiedyś, pewnego dnia, wszyscy zginiecie. Cała wasza rasa – odpowiedziała przez zaciśnięte zęby, rzucając mu pełne pogardy spojrzenie.

– Mori? – Za plecami elfa wyłoniła się bezszelestnie z lasu niebieskooka elfka. – Co teraz?

Wojownik Komanda wyjął powoli zakrwawiony sztych miecza z gardła Varissy. Wytarł posokę o jej kaftan. Rana na ramieniu krwawiła mu mocno. Nim odwrócił się do elfki, odciął jeszcze szybkim wymachem kokardę z ramienia trupa. Mrużąc oczy popatrzył na gościniec, w stronę, z której przyjechała kobieta.

– Teraz mogą być już wszędzie. Wracamy do obozu, Letalio.

Elfka zebrała z ziemi oręż trupa i oboje zniknęli w gęstwinie.