– Ślad jest świeży. Byli tu najwyżej przed trzema godzinami – powiedział klęczący na ziemi mężczyzna.
Olf był zwiadowcą i walczył w tej wojnie dostatecznie długo, by umieć rozpoznać ślady. Nieduża stopa, ale nie krasnoluda. Na to trop był zbyt płytki. Niziołek. Drugi znacznie głębszy, zdecydowanie krasnoludzki. Dwie podłużne koleiny…
– Ciągną coś ciężkiego, pewnie rannych.
Dobrze – pomyślał i uśmiechnął się pod nosem. – To ich spowolni.
– Obyś się nie mylił, Olf. Chcę ich dorwać jeszcze przed zmrokiem. – Stojący za jego plecami smarkacz o surowej twarzy nawet nie spojrzał na tropiciela. Rozglądał się tylko po otaczającym ich lesie.
Olf niespecjalnie lubił ich nowego kapitana. Głupi smarkacz, syn jarla. Ledwie mu zarost wyrósł, a już mu drakkar dali.
Gówna by w tym lesie nie wypatrzył, nawet jakby w jego stronę leciało – pomyślał i splunął od niechcenia w gęstwinę.
– Co tam mówiłeś, Olf? – Surowe spojrzenie kapitana tym razem przeniosło się na klęczącego zwiadowcę.
– Dogonimy ich – odparł natychmiast Sigvatowi i podniósł się z klęczek.
– Wiem o tym! – Syknął ze złością chłopak, łapiąc starego zwiadowcę za kaftan. – Nie wrócę na An Skellig jako pobity! Rzucę ojcu wiewiórcze ogony pod nogi, razem z przyczepionymi do nich głowami!
Cała drużyna wyspiarzy ruszyła za tropem pomiędzy drzewa. Nie podobało im się to. Minęły już trzy dni od masakry w nadmorskiej wiosce. Czuli, że zbyt daleko oddalili się od morza. Zbyt głęboko uszli w lasy. Wiedzieli jednak, jak powitano by ich, gdyby przekazali wieści o swojej klęsce.
– Naprzód do cholery! Jest ich tylko dwóch, mają rannych! – Poganiał Sigvat, widząc ponury wzrok swojej załogi.
Szli w milczeniu. Na ich twarzach malowała się chęć mordu, chcieli pomścić towarzyszy i krwią zapłacić za ich śmierć. Nagle, jak na komendę, przypadli do ziemi. Sigvat z początku nie zrozumiał. Rzucił się ostatni, idąc śladem reszty. Dopiero po chwili zobaczył to, co pozostali. Daleko przed nimi coś się poruszyło. Nieduża postać pośród drzew. Niziołek.
To moja szansa. – Pomyślał Sigvat. – Udowodnię ojcu, że nie popełnił błędu powierzając mi załogę.
Zerwał się z ziemi.
– Brać go! – krzyknął gromko, nie tłumiąc radości w swoim głosie. To była jego chwila, jego moment. Pozostali ruszyli pędem, szykując broń.
***
Milo siedział przy swoich towarzyszach, czekając na powrót Tryggviego. Wciąż nie mógł dojść do siebie. Rozmyślał nad ostatnimi wydarzeniami, wpatrując się w twarze śpiących na posłaniu z niedźwiedziej skóry elfów. Był zmęczony. Otarł rękawem pot z czoła, kiedy nagle usłyszał krzyk.
Gdy się obrócił, biegli już w jego stronę. Kolczugi, brodate twarze, okrągłe tarcze… Tacy sami, jak ci w wiosce, a on był sam. Nie wiedział co zrobić. Był zbyt zmęczony forsownym marszem. Wstał i wyciągnął zza pasa swoje puginały. Otoczyli go. Rozmawiali pomiędzy sobą w nieznanym mu języku. Poznawał ten dialekt. Słyszał go wtedy w karczmie.
***
– Brakuje krasnoluda. – Sigvat popatrzył na zwiadowcę. – Mówiłeś, że będzie ich dwóch. – Wskazał wyciągniętym mieczem ledwo stojącego na nogach niziołka. – Znajdź go! Znajdź natychmiast!
Olf prędko dostrzegł ślad idący od rannych i ruszył tropem.
***
Nie miał sił do walki. Wiedział zresztą, że nie ma szans. Nawet nie drgnął, gdy podszedł do niego młody mężczyzna w kolczudze, z zarzuconym na ramiona wilczym futrem. Nawet nie uniósł puginałów, gdy ten człowiek potężnym ciosem pięści obalił go na ziemię. W głowie mu zaszumiało. Nie mógł się poruszyć. Patrzył tylko jak drużyna zbrojnych podchodzi do rannych elfów, gotując broń. Jeden z nich się zaśmiał, wskazał elfkę. Reszta mu zawtórowała wesołym rechotem.
Nie śmiali się długo. Coś zaświszczało w powietrzu. Milo usłyszał krzyk. Jeden z ludzi zwalił się tuż obok niego. Z oczodołu wystawał grot zakończony siwą lotką. Mężczyźni obejrzeli się. Kolejne świsty, kolejne dwa trupy. Przykucnęli. Zbili się w krąg wokół niziołka i zasłonili tarczami.
Milo usłyszał dzikie hałłakowanie. Zobaczył elfy i krasnoludy wypadające z lasu, rzucające się na tarczowników, mieczami i toporami próbujące przebić się przez ich zasłonę. Słyszał krzyki ranionych i wycie umierających. W głowie mu wirowało. Zebrał w sobie siły, podniósł się na kolano. W dłoni nadal miał swój puginał.
Zobaczył w kręgu człowieka, który uderzył go chwile temu. Wyspiarz stał odwrócony plecami do niego i rąbał właśnie mieczem w głowę jakiegoś krasnoluda. Milo nie wahał się ani chwili. Rzucił się z krzykiem, desperacko, resztkami sił. Poczuł, jak ostrze sztyletu przebija wilcze futro i zagłębia się w ciało. Naparł z całych sił. Ciepła posoka lała się mu po dłoni. Mężczyzna zwalił się na ziemię i przygniótł osłabionego niziołka. Milo nie miał już sił. Puścił sztylet i jego oczy zalała ciemność.
***
Olf zawrócił natychmiast, jak tylko usłyszał krzyk. Szedł ostrożnie, rozglądając się na boki i obserwując drzewa. Nie wiedział co się dzieje, co czeka przed nim. Kiedy dotarł na pobojowisko, przypadł od razu do ziemi. Wiedział, że się spóźnił. Komando. Cholerne wiewiórki. Przeklęty Sigvat zgubił ich wszystkich.
Skryty za krzakiem, zaczął się wycofywać. Był bardzo cicho. Polował od dziecka w lasach An Skellig. Był zwiadowcą, wiedział jak poruszać się bezszelestnie. Tak przynajmniej uważał.
– Prowie ci siem udoło. – Usłyszał za plecami chrapliwy głos. Obejrzał się i zobaczył stojącą nad nim kępą, niską postać, oraz opadającą z impetem głowicę młota.