Śmiertelny wróg

Spoglądał w milczeniu na swoje posiniaczone i podrapane ręce.

Ręce kucharza, tak zawsze mówili – pomyślał Milo i uśmiechnął się sam do siebie. – Ręce, które zawsze umiały wyczarować coś pysznego.

Podniósł wzrok i rozejrzał się dookoła.

Nocowali w lesie, na niewielkiej polanie, której nie porastały drzewa. Jak każdego ranka, Andeith przez godzinę uczyła go walczyć. Wymachy, cięcia, garda i kij, którym elfka raz po raz okładała go po rękach, gdy on nieumiejętnie próbował uniknąć jej ciosów. Chociaż były bolesne, lubił te ćwiczenia. Wiedział, że są konieczne i nie chciał zawieść swoich towarzyszy.

Usul siedział na mchu przy ognisku i spoglądał na niego z uśmiechem. Jak zwykle obserwował uważnie ich lekcje fechtunku. Milo był jednak pewien, że gdyby Andeith walczyła z własnym cieniem, elf obserwowałby równie uważnie.

– Usul! – Tryggvi wybiegł z zarośli i podbiegł do ogniska zdyszany.

Milo od razu zrozumiał, że coś jest nie tak. Nigdy nie widział krasnoluda w takim stanie.

– Usul… – wychrypiał krasnolud. – Oni tam som, w wiosce no nabrzeżu.

Uśmiech zgasł nagle z twarzy elfa. Pokiwał lekko i wstał od ogniska. Zaczął przypinać pas, do którego uczepione miał bronie. Andeith natychmiast zaczęła chować ich rzeczy do sakwy. Podniosła wspartą o drzewo tarczę i zarzuciła ją na plecy. Milo nic z tego nie rozumiał.

– Kto jest w wiosce? Co się dzieje? – pytał rozglądając się ze zdziwieniem. Jego towarzysze nie spojrzeli na niego, zajęci przygotowaniami.

– Drakkar. Ze Skellige – odparł spokojnym głosem elf. – Nasi śmiertelni wrogowie.

– Milo. – Elfka przykucnęła przy niziołku. Jej zielone oczy, skryte częściowo pod falą czarnych loków, działały na niego uspokajająco. – To dla Ciebie – powiedziała cichym głosem i wręczyła mu dwa puginały.

Odebrał powoli sztylety z jej rąk i wpatrywał się w nie z rosnącym niepokojem.

– Tym razem to nie będą ćwiczenia. Pamiętaj czego cię nauczyłam. – Andeith uśmiechnęła się do niego. – I nie bój się, Milo. Będziemy przy tobie.

Ruszyli za Tryggvim na północny zachód, w stronę wybrzeża. Zaraz za skrajem lasu zobaczyli zabudowania. Osada nie była duża, zaledwie kilka chałup, zagrody i karczma. Drakkar stał zacumowany daleko w morzu. Przy wyciągniętym ze wsi pomoście zacumowana była samotna łódź.

– Gdzie są? – zapytał Usul, bacznie przyglądając się wiosce.

– Korczmo. – odparł ciężko krasnolud i poprawił uchwyt na młocie. – Usul, to będzie dobro bitko.

Elf spojrzał na krasnoluda i odpowiedział uśmiechem na dziwny grymas, który zdobił twarz Tryggviego. Milo nie widział jeszcze, by ich brodaty kompan się kiedykolwiek uśmiechał, ale to mogło być właśnie to.

Zaczekali chwilę, ale nie dostrzegli nikogo przy chałupach. Wyszli z lasu powoli, starając się uniknąć wykrycia. Zakradli się na tyły karczmy, największego budynku we wsi. Przez bieloną ścianę słyszeli ze środka hałas, wiele głosów i śmiech. Milo nawet nie zauważył zniknięcia Tryggviego, dlatego zdziwił się, gdy krasnolud wyłonił się nagle zza winkla.

– Czterech. I jeszcze jeden przy łodzi – wyszeptał.

Andeith założyła tarczę na ramię i poprawiła mocujące ją pasy. Usul powoli i bezszelestnie dobył swoich broni. Milo starał się zapanować nad drżeniem rąk, w których trzymał sztylety. Podeszli najciszej jak umieli do drzwi karczmy.

– Wbiegamy razem. Zabijamy wszystkich – szepnął elf.

Milo wyczuł zdenerwowanie wokół siebie. Usul zawsze uśmiechał się przed walką, a tym razem twarz miał jak z kamienia. Ręce niziołka pociły się coraz mocniej.

Wbiegli do środka niemal jednocześnie. Milo potrzebował chwili by ocenić sytuację. Wyspiarzy było czterech, jednakowo wielkich, zarośniętych i odzianych w skórzane zbroje. Siedzieli przy stole na środku izby, w dłoniach wciąż trzymali kufle z piwem i rozmawiali w dziwnym języku. Pod ścianą stał karczmarz, który na widok intruzów upuścił gąsiorek z winem.

Elfy natychmiast skoczyły do walki, ale nie wszyscy korsarze dali się zaskoczyć. Kilku poderwało się i natychmiast dobyło leżących na stole broni. Andeith skokiem przez ławę wpadła między dwójkę. Jeszcze w locie uderzyła jednego kantem tarczy w brodatą twarz. Trafiony zachwiał się i upadł na podłogę. Biegnący z tyłu Tryggvi z rykiem uderzył w niego młotem, łamiąc mu wszystkie żebra. Na drugiego człowieka elfka zamachnęła się bułatem, ale korsarz z łatwością odbił jej cios mieczem. Jego potężna pięść obaliła ją na plecy.

Andeith poczuła, jak otrze miecza zatapia się w jej brzuchu. Wyspiarz spoglądał w jej zielone oczy szczerząc zęby w uśmiechu. Już po chwili wygiął się jednak z krzykiem, gdy dwa puginały wsunęły się między jego żebra.

Usul skoczył przez stół i kopnął kufel z piwem prosto w twarz jednego z ludzi, na chwilę go dekoncentrując. Ta chwila wystarczyła. Uderzył zamaszyście od góry. Nadziak z chrzęstem wbił się w czaszkę człowieka, którego jasne włosy natychmiast pokryły się krwią. Ostatni korsarz poderwał z podłogi ławę i cisnął nią w elfa, po czym odwrócił się gwałtownie i zamachnął się toporem na krasnoluda. Tryggvi odskoczył w ostatniej chwili i uderzył na odlew młotem. Rozpędzona głowica zawadziła o stół, osłabiając impet. Trafiony w pierś człowiek zatoczył się tylko i upadł na plecy. Spróbował się jeszcze podnieść, ale niziołek był już przy nim.

Milo nie rozumiał tłumionych bulgotem krwi przekleństw, wypowiadanych w obcym języku. Nie obchodziły go zresztą. Wsuwał puginał coraz głębiej w gardło leżącego mężczyzny. Nie spieszył się. Nie czuł już lęku, wyłącznie gniew.

– Andeith! – Gdy tylko ostatni wróg padł na ziemię, elf skoczył do leżącej wojowniczki. – Andeith… Zabieramy cię stąd. Pomóżcie mi! – Przyłożył dłoń do krwawiącego brzucha elfki, próbując zatamować cieknącą krew.

– Nie, Usulu. Zostawcie mnie. Uciekajcie – powiedziała bardzo cicho, ciszej nawet niż zwykle.

Z jej ust pociekła strużka krwi. Nie zamierzali jej tam zostawiać, nie brali tego nawet pod uwagę. Tryggvi przytargał leżącą na podłodze niedźwiedzią skórę. Milo pobiegł na zaplecze, mijając po drodze kucającego w kałuży własnych szczyn karczmarza. Przyniósł bimber, którym przemyli ranę. W kilka chwil uwinęli się z prowizorycznymi noszami i wynieśli ostrożnie elfkę przed karczmę.

– Hola, hola! Tak wam śpieszno? – Na placu stał człowiek, ogromny niczym byk. Ubrany był w skórzane spodnie i kamizelkę. Miał długie, jasne włosy i plecioną w dwa warkocze brodę. Przejechał ostrzem miecza po stylisku topora, który trzymał w drugim ręku.

– Nigdzie stąd już nie pójdziecie – zawarczał groźnie i zaczął iść w ich kierunku.

Usul wyszedł mu na przeciw. Skoczyli ku sobie i w powietrzu błysnęły klingi. Elf bezskutecznie próbował dosięgnąć przeciwnika. Był szybszy, ale korsarz uderzał z taką mocą, że zdołałyby chyba przepołowić niedźwiedzia. Elf cały czas bezskutecznie wypatrywał okazji. Doskakiwał i uderzał, z trudem robiąc uniki przed morderczymi cięciami człowieka. Czekał, aż ten popełni błąd. W końcu dostrzegł to na co liczył. Odsłonięty lewy bok. Uderzył natychmiast i poczuł, jak nadziak wbija się w ciało wroga. Za późno zrozumiał swój błąd. Zbyt późno dostrzegł, że ten słaby punkt był odsłonięty celowo.

***

Szli przez las, ciągnąc we dwóch nosze. Poruszali się bardzo wolno. Tryggvi mówił, że obóz Komanda był już niedaleko. Andeith wyglądała blado. Leżała nieprzytomna na niedźwiedziej skórze. Opatrunek był prowizoryczny, ale na razie spełniał swoje zadanie – powstrzymali upływ krwi. Usul leżał obok, wpatrując się w nią mglistym z wyczerpania wzrokiem. Kurczowo trzymał jej dłoń. Z jego nogą było źle, topór wbił się aż do kości.

– Ni dotrwojom. – Ciężki głos Tryggviego rozbudził Mila z rozmyślenia. Ciągnęli nosze we dwóch już od wielu godzin, ale nie zwalniali. Dawali z siebie wszystko.

– Dotrwają! Muszą! – odparł z determinacją niziołek.

Krasnolud spojrzał na niego z ukosa.

– Bo inaczej po co to wszystko?

Tryggvi nie odpowiedział. Zrobił tylko przypominający uśmiech grymas i z jeszcze większym zapałem obaj przyśpieszyli kroku.